12 gru 2012

Relaks w Krakowie

Ostatni weekend spędziłam w Krakowie, z dala od codziennych spraw i redakcyjnego zamieszania, wreszcie miałam czas tylko dla siebie. To było prawdziwe SPA dla mojej duszy, która mogła zregenerować się nieco po stresach ostatnich dni i tygodni, oraz dla ciała, które wreszcie odpoczęło od syzyfowych domowych prac i macierzyńskich obowiązków.
W piątek popołudniu wyszłam z walizką z pociągu na stacji Kraków Główny i zaczęła się sielanka. Już dawno nie miałam tak cudownie leniwego piątkowego wieczoru, który spędziłam w miękkim wygodnym fotelu zatopiona w niezwykłej lekturze książki, którą dzień przed wyjazdem pożyczyła mi bliska znajoma. Uwielbiam takie książki otwierające mi oczy na pełniejsze życie. Bo czy nie jest cudownie dowiedzieć się, że każdy z nas jest w stanie stworzyć wszystko, o czym tylko zamarzy, nie potrzebuje telefonu, żeby porozumieć się z przyjacielem za oceanem, nie potrzebuje samolotu, żeby go za chwilę odwiedzić, itd.  I to jest możliwe, tylko wymaga od nas wejścia na wyższy poziom samoświadomości – a kluczem do niego jest miłość do otaczającego świata. I tu niestety pojawiają się trudności, bo jak kochać kogoś, kto jest odrażający, agresywny, czy wulgarny, kto nas oszukuje, okrada i poniża? To już nie jest łatwe ... ale przecież możliwe, bo chcieć to móc. Tylko czy uda mi się to jeszcze w tym wcieleniu...  
Wygodny fotel i nos w książce to tylko część mojego słodkiego krakowskiego relaksu. W sobotę nie odmówiłam sobie przyjemności przespacerowania się bulwarem nad Wisłą na Wawel. Robię to zawsze jak jestem w Krakowie. Zimno nie przeszkadzało ani mnie, ani kaczkom i łabędziom pływającym między kawałkami kry na Wiśle. Może dlatego, że sobota, choć mroźna, była jednak bardzo słoneczna. Dotarłam do Smoka, ale tam jak zwykle było trochę chętnych na zdjęcia z nim, więc ja postanowiłam zrobić mu zdjęcie z innej perspektywy – ze Wzgórza Wawelskiego. A tam jak zwykle tłumy turystów, słyszałam mnóstwo języków, najrzadziej polski. Wawel prezentował się naprawdę dostojnie i wspaniale. W słońcu i przy bezchmurnym niebie wydawało się, że to lato, gdyby nie trochę śniegu na ziemi i drzew pozbawionych liści, można by się pomylić. 




Kolejną atrakcją dnia był oczywiście Rynek Krakowski, bo jak tu być w Krakowie i nie zajrzeć na Rynek. A tam już bardzo świątecznie.

Pojawiła się choinka odświętnie ubrana, a wokół sukiennic powstało miasteczko kiermaszowo-świąteczne, gdzie mnóstwo straganów z najróżniejszymi towarami kusiło do wyciągnięcia portfela. I ja się skusiłam kupując przepięknie ręcznie malowane bombki choinkowe.


 Wszędzie roznosił się smakowity zapach jedzenia, nawet jak ktoś nie był specjalnie głodny to przynajmniej zajrzał do olbrzymich kotłów z mięsami, ziemniakami i bigosem, a częściej kupił i cieszył swoje podniebienie pysznym wiejskim jadłem na świeżym powietrzu.

 Lubię Krakowski Rynek z jego Sukiennicami i kościołem Mariackim, pełen prawdziwego życia, mnóstwa kawiarenek, restaracyjek, sklepików, straganów i przepięknych dorożek. Szkoda, że śliczna warszawska Starówka, jest tylko jednym z tych obowiązkowych punktów na mapie turysty, które trzeba zwiedzić, bo niestety brak w niej prawdziwego życia. 

Sobotni wieczór spędziłam w doskonałym nastroju na przedstawieniu kabaretowym w Piwnicy pod Baranami, cudem kupując bilet w tym samym dniu. Ale jak tu nie odwiedzić tak kultowego miejsca.

Na przedstawieniu mnóstwo piosenek pełnych dowcipu, ale były też takie, które wzruszały, zamyślały. Przezabawne monologi doprowadzały nie jednego widza do łez ze śmiechu, i ja nie byłam tu wyjątkiem. Dobry humor szczególnie na zakończenie przedstawienia przydał się bardzo (pewnie organizatorzy to wiedzą) kiedy trzeba było odstać niemało czasu w kolejce do szatni.


Niedziela była już krótka, bo trzeba było wracać do domu, ale nie odmówiłam sobie porannego spaceru bularem nad Wisłą na Wawel – w końcu trzeba się było pożegnać. Pogoda była zupełnie inna niż poprzedniego dnia; niebo całkowicie spowite chmurami, a z rana wszędzie bardzo mgliście, ale i tak było uroczo.


 I na pożegnaniu z Wawelem nie skończyłam mojej niedzielnej eskapady, postanowiłam zajrzeć do Muzeum Narodowego. A tam miałam okazję obejrzeć nie tylko stałą ekspozycję muzeum (gdzie sztuka użytkowa całkowicie mnie pochłonęła), ale również wystawę prac Wojciecha Fangora „Przestrzeń jako gra”, która jeszcze do początku stycznia będzie w ekspozycji Muzeum. Zachwyciły mnie niektóre jego obrazy, inne zadziwiły, a niektóre wcale nie przyciągnęły mojej uwagi. No cóż nie jestem znawczynią tej dziedziny, ale podziwiam ludzi, którzy pędzlem potrafią oddać swoje emocje, przesłania, myśli. To fascynujące, i polecam tę ekspozycję, bo z pewnością robi wrażenie.
Anna Szymańska-Czyż z Kobiecych Pasji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz